Szerokie pole. Niebo zachmurzone. Szedłeś przede mną. Poza zasięgiem rąk. Wiatr zagłuszał moje nawoływania. Podążałem za tobą. Próbowałem złapać. Ale zawsze się wyślizgiwałeś. Śmiałeś się nonszalancko. A mnie się chciało płakać. Więc szedłem dalej. Bezradnie rękami łapałem twój cień. W końcu wiatr zadął, ogłuchłem. Piach się podniósł i już nic nie widziałem. Jeszcze wyciągałem dłonie. Jeszcze resztka nadziei, że złapię. Chociaż skrawek koszuli. W końcu padłem na ziemię. Na policzku odbił mi się ślad twojego buta.
Комментариев нет:
Отправить комментарий