среда, 30 марта 2011 г.

Frühling in Warschau

No i przyszła. Pyszni się słońcem, oczarowuje chłodnym, acz nie mroźnym, wiatrem, pieści za dnia i zostawia nocą. Przychodziła tutaj wielokrotnie, wielokrotnie też odchodziła. Za każdym razem jest inna. Dość komunałów. Wszyscy wiedzą, że tylko czeka na lato, żeby dać mu się przelecieć i anihilować. Anihilować. Piękne słowo. Annihilare. An-nihil-are. Nihil czyli zero, pustka, nic. W gruncie rzeczy Wiosna jest sprzedajną dziwką. Oferuje swoje uroki, po czym zostawia.

Czasem wpatruję się nerwowo w krzaki i gałęzie drzew. Liczę, że wymuszę na nich kwitnienie. Nie kwitną. Podobnie jest, gdy wpatruję się czasem w wyświetlacz telefonu. A Ty nie piszesz. Albo gdy śnię. I nie przychodzisz. Jestem kiepskim magikiem.

воскресенье, 20 марта 2011 г.

Bo czasem lepiej odejść od zmysłów, by nie zwariować

O dniu wczorajszym.

Morfeusz przychodzi do mojego łóżka o północy. Ściskam go serdecznie i odchodzimy. O piątej budzę się, jak zwykle chwilę przed budzikiem. Nastawiam wodę na herbatę, myję włosy, robię śniadanie. Sączę herbatę, przez chwilę o czymś tam myślę. Nieco się denerwuję podróżą. Ładuję do plecaka kanapki (chleb stołeczny!), zakupionego wcześniej kubusia. Zdążę jeszcze przez okno dojrzeć zaspy śnieżne (oj, no kołderkę, ale to już za dużo...), decyduję się włożyć mój kożuch ruski, przywdziewam szczewiki. Wychodzę.

Na zewnątrz jest zimniej niż podejrzewałem. Zaczynam znowu wątpić w sens wyjazdu. Muszę biec na Centralny, bo mogę się spóźnić. Ostatecznie ląduję tam piętnaście minut przed wyznaczonym czasem odjazdu pociągu. Liczyłem, że po szóstej nad ranem dworzec będzie dość pusty. I że nikomu nie będzie chciało się jechać do Krakowa o tak barbarzyńskiej porze. You fool. Tłumy kondensują się na peronie. W końcu pociąg przyjeżdża. Nie mam ochoty tłuc się z pospólstwem o miejsce w przedziale. Ląduję ostatecznie w ekskluzywnej loży przytoaletowej z dwoma dżentelmenami. Pierwszy ma około dwudziestu pięciu lat, przez całą podróż będzie słuchał muzyki. Drugi jest chłopcem bodajże trzynastoletnim. Ma ze sobą tylko płaski plecak, wygląda marnie (chłopiec, nie plecak), chyba jest nieco przestraszony. Ja będę stał przy drzwiach pociągu i tonął w swoich myślach. Trzy godziny kontemplacji. Ale po dwóch będę już przemarznięty.

Nim to się jednak stanie, złapię kontakt wzrokowy z chłopakiem w wagonie obok (dzielą nas jeno drzwi między końcem jednego a początkiem drugiego wagonu). On będzie przez cały czas siedział na podłodze i co dwadzieścia minut znikał w toalecie. Jego pobyt tam będzie wynosił każdorazowo około dziesięciu minut. Będę szczerze zaintrygowany. Coś szalonego znajduję w tym chłopaku, budzi się moja chora fascynacja.

Ociężale sączą się minuty przez klepsydrę. Ludzie wchodzą do toalety, wychodzą. Pewna pani będzie z niej korzystała trzy razy. Dwóch facetów będzie w niej palić papierosy. Chowają się z nimi jak podpalający chłopcy w ubikacjach szkolnych. Żeby tylko konduktor nie widział. Państwo nie widzicie, nie czujecie. Wszyscy godzimy się na tę umowę. Oni mogą nasycić się tym dymem, my nie mamy nic z tego interesu. Ale godzimy się. Budujemy naszą solidarność pociągowo-papierosowo-toaletową.

Jest mi niedobrze. Boję się, że się porzygam. Żeby tylko do Włoszczowej i wysiadam. Ale Asia się obrazi. I szkoda tak wczesnej pobudki. I dobrze zapowiadającego się dnia. Wrócę do Wawy i będę miał wyrzuty sumienia, ona będzie zła. No to wykonam test: jeśli we Włoszczowej nie wsiądzie za wielu ludzi, jeśli nikt nie dołączy do tej trójki dżentelmenów klozetowych, tedy zostaję. OK, nie ma tłoku. Wysyłam jej SMS-a: spróbujmy, przyjedź, ja spróbuję przyjechać też. Zostaje półtorej godziny jazdy. No przecież tyle trwa wykład na uczelni. Mogę tyle wystać.

Kontempluję śnieg za oknem. Po raz pierwszy w życiu zakochuję się w nim. Jakże cudowne są drzewa pokryte puchową kołdrą i białe pola. Tak, dawno, dawno temu, gdy byłem larwą, babcia woziła mnie po pagórkach na sankach. Kochana babcia. Jakże mi dobrze wtedy było. Z babcią zawsze jest dobrze. Coś minęło. Wracam do rzeczywistości, kłuje mnie lekko poczucie pustki.

Pociąg jest coraz bliżej Krakowa. Śnieg zniknął, pozostaje magiczny deszcz. Jestem w Krakowie. Jeszcze tylko zostawię w toalecie resztki stresu. W końcu się widzimy. Cześć, cześć. Chodźmy coś zjeść. Ja Tobie proponuję jakąś ciepłą czekoladę i śniadanie. No idziemy. Zaczynam jakiś sztywny small talk. Schodzimy w podziemia McDonald'sa. Gdyby nie urok katakumb, bylibyśmy zniesmaczeni naszym bezguściem. Bierzez to cappuccino, ja zajadam croissant. Francja, elegancja. Rzucam jakieś dowcipy, Ty mi zaczynasz opowiadać historię swojego życia. Padają imiona, nazwiska, daty. Próbuję nadążać za chronologią, ciekaw jestem wpływu tego wszystkiego na Twoją duszę. Ja Ci opowiadam coś o mnie. Intymnie. Intymniej. Jesteśmy blisko. W międzyczasie Francja elegancja przychodzi, urocza młodzież zasiada niedaleko. Znika urok katakumb. Słowa francuskie pieszczą moje ucho, piękni chłopcy pieszczą moje oczy. Rzucam Ci komplementy. Naprawdę jesteś ładna, dobra figura, dobra fryzura, piękne zęby, dobry ciuch. Dajesz mi swoją koszulę. Wyglądam w niej dobrze, wyglądałbym świetnie, gdyby nie grzywka otłuszczona skutkiem zamknięcia pod kopułą taniej czapki z bazaru. Zaczynam wariować, pozuję. Patrz, jestem Supermanem; zawsze przy Tobie wariuję. Jak cudownie. Tutaj robi się tłok, chodźmy gdzieś.

Przemierzamy Kraków, błądzimy gdzieś. Trafiamy do jakiejś knajpki, śliczny kelner, herbata za pięć złotych. Jesteśmy w raju. Gadamy. Sami tu faceci niemal, błyszczysz, chociaż tego nie wiesz. Chodźmy na dworzec. Wydaje Ci się, że wiem, dokąd idę. Wydaje mi się, że to Ty się tutaj na wszystkim znasz. Ja jestem importowany. W końcu decyduję się na późniejszy pociąg. Sama tego chcesz, cieszę się jak głupi. Idziemy jeść przepyszny obiad, kluski na parze z sosem myśliwskim tudzież pieczarkowym. Wymyślam Ci nazwy drinków Twojego życia, metafizyka. O, jakże cudownie. Chwilo trwaj, chwilo, jesteś tak piękna.

Chodźmy do Galerii Krakowskiej. Kupujesz mi żel o zapachu tak rozkosznym, że mam ochotę go wypić. Idziemy do księgarni. Książki amerykańskie. Drogo. Idziemy do następnej. Siadamy przed regałem z poezją, szukamy swoich dusz. Zobacz, przeczytaj. Tak, to piękne. A to lepsze. Zabierzmy to wszystko do domu. Przydałby się nam wspólny dom.

Trzeba się pożegnać. Buzi na do-widzenia. Nie ma słów, tego się nie da powiedzieć. Wracamy do siebie.

Idę na peron, wsiadam w pociąg. Nie ma wcale tłoku, przedziały prawie puste. Pytam się współbiesiadników, czy to na pewno pociąg do Warszawy. Słyszę dochodzące z korytarza głosy pań rozmawiających po francusku. Mówią, że są już w pociągu, że mają samolot o szóstej. O jak cudownie. Wyciągam moją lekturę, oczywiście francuską, zakreślam na żółto dziesiątki słówek, których definicje będę później kuć. To będzie moją potęgą, to będzie moim cierpieniem. Dostaję ciasto i herbatę, niby za darmo. Przecież wliczone w bilet tak drogi. Skoro jest tak niewielu ludzi, nie denerwuję się. Tylko między Zachodnim a Centralnym idę skorzystać z toalety, tak dla zasady.

Ląduję w domu, rzucam się na jedzenie. Gadamy. Wspominamy, jeszcze wszystko jest świeże. Och, jak cudownie. Robię z siebie wariata, wysyłam Ci ten filmik.

I wtedy coś, ot, bańka pęka. Paweł pisze do mnie. Why the hell are you calling me? I pretend I don't care. I try to be neutral. But it burns within me. I must ask you these question. Twice have you been to Warsaw, but you didn't tell me... Oh, little does it matter that you had promised! I tell you lies about my contact with other boys, you seem to believe it. I don't know why I'm doing it. I'm so nice to you and I wish you both so much happiness that I am about to vomit. Maybe you don't understand, but you must feel it. I can't tell you my mind and my heart are broken. I can't. Let's finish it. I lay on the bed. I pretend I'm not weeping.

суббота, 12 марта 2011 г.

'When I love you a little less than before'

W piosence tytułka kiczowata. W tytule piosenka kiczowata. A może i nie. A może i tak.

I've just realized that it was me who was intent on our relationship. Me, not you. Kurwa.

пятница, 11 марта 2011 г.

Dobranoc, panowie, dobranoc!

And I was standing there and you were talking. The night was becoming denser and denser. I felt asleep and I had a splitting headache. But I loved your talk and each minute was so precious. I didn't want it to be finished. Tell me, dear J., how is it that I like you so much? Are you my brother right now?

As I was coming home, I kept on talking to you, Paul. Why is it so that I am closer to you with each moment of pain? Why is it so that I have given you the whole soul of mine and there is nothing left for me? What do you think about as you lay on your bad with this new guy? As you kiss him? As you cuddle him? As you promise him the same things you used to promise to me? Would you think about me?

Do you really keep my photo in your wallet? Does it symbolise your lasting love? Or maybe it is a tool with which you assure yourself that, the day he discovers you were unfaithful to him, you might come back to me? Might I receive you?

четверг, 10 марта 2011 г.

Iterum

Z komentarza znalezionego w Internecie:
The ancient Chinese believed that the pear was a symbol of immortality. (Pear trees live for a long time.) In Chinese the word li means both "pear" and "separation," and for this reason, tradition says that to avoid a separation, friends and lovers should not divide pears between themselves1.
Those who are gone: Paul, A., B. Who's next? If it's true that god gives us only as much as we can handle... Then why the heck is he still overestimating my possibilities?
I have a splitting headache.

http://www.youtube.com/watch?v=7uMGH3kHhzM

вторник, 1 марта 2011 г.

Jako zvony městských věží, když se blíží cizí vojsko

Inny Paul, mianowicie Paul Verlain, pisał o swoim (do swojego?) Rimbaud: Venez, chère grande âme, on vous appelle, on vous attend. Nie wiem, czy to tylko moda językowa, czy raczej wyraz jakiegoś ogólnego dystansu względem drugich, że Francuzi mają tendencję, by zwracać się do siebie poprzez vous.

Ciekawi mnie, w jakich warunkach ten Paul napisał te słowa. Intuicyjnie odczuwam, że musiał to być poranek. Bo przyjście zawsze ma związek z iluminacją, przyjście jest bowiem takim procesem, który stawia znak zapytania nad wszystkim zastanym, tak samo jak słońce wschodzące od poranku rzuca wyzwanie niewyspanym śmiertelnikom. Oczekiwanie przyjścia jest więc w istocie oczekiwaniem zmiany; oto ma pojawić się ciepło, rzeczywistość ma być zakwestionowana, a pewne zagadnienia mają zostać rozjaśnione.

Tak przynajmniej myślę, gdy czekam z ufnością.